#CoZaFacet: Zygmunt Chajzer o męskości, ojcostwie, małżeństwie i karierze
Pamięta pan moment, w którym po raz pierwszy poczuł się mężczyzną?
Kiedy zostałem ojcem.
Naprawdę?
Tak. Ojcostwo to wielka przyjemność i wielka odpowiedzialność.
Czyli to jest definicja męskości?
To oczywiście nie jest jedyny element, ale odpowiedzialność za bliskie osoby, odpowiedzialność za to, co robię, tak.
Wychował się pan w czasach, w których męskość była postrzegana trochę inaczej niż dziś. Mężczyzna miał przynosić do domu pieniądze, być głową rodziny i nikt nie pytał, jak się dzisiaj czuje, albo czego potrzebuje. A on sam nie miał potrzeby, by mówić o swoich emocjach. Jeszcze ktoś pomyślałby, że jest słaby.
Czasy były zupełnie inne. Najważniejszą rzeczą w życiu mężczyzny było zapewnienie dobrego bytu bliskim. I każdy się na tym koncentrował, bo zdobywanie tego wszystkiego, co stanowiło o powodzeniu materialnym, było niełatwe.
Ówczesny mężczyzna na polowaniu.
Dokładnie tak. Niczego nie było. O wszystko trzeba było się starać – od dużych rzeczy, jak dom czy mieszkanie, po najmniejsze jak uszczelka do kranu. Na tym się koncentrowaliśmy. Cała reszta wydawała się drobiazgiem.
A z perspektywy czasu? Poświęciłby pan sobie więcej uwagi, troski?
Każdy czas ma swoje wymagania, swoje oczekiwania. Tak to kiedyś było. Po prostu. Nie rozczulam się nad sobą, bo nie ma co. Myślałem o tym, żeby ułatwić życie swoim bliskim. Żeby czuli się na tyle komfortowo, na ile się da.
„Nie rozczulaj się”, „Nie maż się”, „Chłopaki nie płaczą”. Często się pojawiały podobne zwroty.
Jeszcze „nie bądź baba”.
Mój faworyt.
To wszystko było uzasadnione. Żyliśmy w czasach ciągłego i trwałego niedoboru. Mówimy o podstawowych rzeczach, które w tej chwili są oczywistością. Czy dzisiaj ktoś wyobraża sobie, że może zabraknąć papieru toaletowego? No nie. A wtedy jego zdobycie to był naprawdę nie tylko duży wysiłek, ale i kwestia znajomości. Rzeczywistość od tamtej pory bardzo się zmieniła. Mężczyźni również.
A cechy, które cenił pan u mężczyzn jako młody chłopak, ceni pan nadal w dorosłym życiu, kiedy żyje pan w innej rzeczywistości? Czy ta lista uległa zmianie?
W tamtych czasach mężczyzna musiał być silny, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Odporny na różne zawirowania. Zaradny, umiejący zdobywać rzeczy niezbędne do życia. To było najważniejsze. Dziś dużo bardziej zwracamy uwagę na uczucia tych, którzy nas otaczają. Począwszy od rodziny i przyjaciół, skończywszy na dalszym otoczeniu znajomych i całego społeczeństwa. Jesteśmy bardziej empatyczni. Empatia zyskała dużo większy walor niż kiedyś.
Pełna zgoda. Ale tu nasuwa się kolejne pytanie. Teoretycznie można założyć, że współczesny mężczyzna ma łatwiej – większe pole by się otworzyć, uważność na uczucia, zrozumienie, ale z drugiej strony – te wszystkie wymagania, które obowiązywały kiedyś, są dziś aktualne. Nadal oczekuje się od mężczyzn siły, sukcesów na polu zawodowym, ale jednocześnie większego zaangażowania w życie rodzinne i czynnego udziału w wychowaniu dzieci.
Nie ma takiego kategorycznego podziału ról na męskie i żeńskie. To mężczyzna może wziąć urlop tacierzyński. To mężczyzna może się zajmować dzieckiem i mieć wolne w pracy w związku z tym. To wszystko bardzo się pozmieniało. Równie dobrze może być tak, że kobieta ma lepszą pozycję zawodową w związku, zarabia więcej i utrzymuje rodzinę, a mężczyzna lepiej odnajduje się w prowadzeniu domu i opiece nad dzieckiem, i temu się oddaje. Dziś nie ma w tym nic złego i nikogo to nie dziwi.
A kiedyś?
Kiedyś byłby to powód do wstydu. Mężczyźni kryliby się z tym. „Ja siedzę w domu z dzieckiem, a moja żona pracuje?” – to było nie do pomyślenia w latach 50. czy 60. W ogóle do głowy to nikomu nie przychodziło. Dziś wymaga się od mężczyzn wszystkiego naraz, ale…
Ale?
Bardziej zwraca się uwagę na równouprawnienie. Doceniamy rolę drugiej strony w związku i dbamy o równowagę.
A jaki był wzór męskości w rodzinnym domu? Pana ojciec był takim typowym „męskim mężczyzną”?
Tak. Tata pracował bardzo dużo i ciężko, późno wracał do domu i przynosił pieniądze, a mama zajmowała się domem i dziećmi. A ponieważ czasy były ciężkie i różnie się układało, w pewnym momencie też musiała pójść do pracy.
Jakie cechy ojca zostały w panu do dziś?
Bardzo dużo. Ale przede wszystkim myślę, że odpowiedzialność za to, żeby rodzinie nie brakowało na codzienne potrzeby. To jest niewątpliwie spadek czy sukcesja tamtych czasów: dbanie o dobrobyt materialny.
Można powiedzieć, że to poczucie odpowiedzialności za byt rodziny stało się fundamentem sukcesu?
Chyba aż tak bym tego nie łączył. Niewątpliwie tamte czasy były trudne, ale nauczyły mnie odporności na drobne rzeczy. Nie zwracam uwagi na to, co nie jest wielkim problemem. Idę dalej, radzę sobie, nie załamuję się byle czym i nie robię problemu z drobiazgów.
A czego nie nauczył się pan o byciu mężczyzną w swoim domu?
Że mężczyzna może wykonywać obowiązki domowe, które przez lat przypisywano kobietom.
Czyli dzieli się pan domowymi obowiązkami z żoną.
Tak, chociaż w niektórych nie jestem specjalistą i nie próbuję udawać, że w czymś jestem świetny.
Nie mogę nie zapytać, co to takiego.
Nie umiem gotować. Moja żona jest mistrzynią.
Zygmunt Chajzer o ojcostwie: udało mi się zrealizować plan na "bycie ojcem"
Pamięta pan uczucia, które towarzyszyły narodzinom pierwszego dziecka?
Oczywiście! To mieszanka najróżniejszych uczuć. Od radości i euforii, po lęki i obawy, co to będzie, jak to będzie. Świadomość, że nasz świat kompletnie się zmienia i życie będzie wyglądać zupełnie inaczej. I oczywiście, zawsze to, co nowe, wzbudza niepokój. Człowiek stawia sobie pytania: czy podołam? Czy to wszystko udźwignę? Jak to się ułoży? Dużo różnych i skrajnych emocji.
Miał pan w głowie wizję, jakim ojcem będzie pan dla swoich dzieci?
Jak każdy.
Różniła się od tego, co przyniosło życie?
Myślę, że w sumie udało mi się zrealizować plan na „bycie ojcem”. Oczywiście – z jednej strony było tak, że mnóstwo obowiązków zawodowych powodowało, że nie byłem takim ojcem obecnym zawsze i na co dzień, a ponieważ Dorota nie pracowała, to Dorota była głową domu i tą pierwszą instancją, jeśli można tak powiedzieć. Ja w niektórych kwestiach byłem taką instancją odwoławczą. „Tata przyjdzie i Ci powie”. Natomiast na tyle, na ile mogłem, starałem się być z dzieciakami: wspólne wyjazdy, zabawy, wycieczki, nauka jazdy na rowerze, na rolkach, nauka pływania, granie w piłkę. To wszystko fajnie funkcjonowało.
I trzeba przyznać, że Pana dzieci miały dużo szczęścia. W pańskim CV znajdziemy wpis o stanowisku nauczyciela wychowania fizycznego, więc te wszystkie sportowe gry i zabawy z pewnością miał pan w małym palcu i dodatkowo: potrafił pan dzieci zarazić miłością do ruchu.
Tak, rzeczywiście tak było, przyznaję się do tego. Moja córka, Weronika, uprawiała wiele dyscyplin sportu. Ma mój charakter. Lubi rywalizację. W pewnym momencie starałem się nakłaniać ją do siatkówki.
I udało się.
Tak, po czasie zaczęła trenować i polubiła ten sport. Wspólnie ciężko pracowaliśmy nad tym, żeby poprawić technikę i żeby ta gra fajnie wyglądała. Doszliśmy do tego, że Weronika grała w pierwszej lidze siatkówki, co było naprawdę sporym osiągnięciem.
A teraz zdarza wam się grać?
Do tej pory spotykamy się na boisku. Głównie gramy w siatkówkę plażową.
W jednej drużynie czy przeciwko sobie?
Różnie i to jest ogromna frajda móc zagrać z własnym dzieckiem i mierzyć się w dyscyplinie, którą lubią obie strony. I potrafią w nią grać.
Jest różnica w wychowywaniu dziewczynki i chłopca?
To chyba zależy od charakteru dzieciaków. Filip był dużo większym uparciuchem niż Weronika. Weronika była łagodnym, uśmiechniętym, fajnym dzieckiem, natomiast Filip potrafił się upierać przy swoich racjach i chyba to mu zostało do dzisiaj.
A zdawał pan sobie sprawę z tego, że jako ojciec córki, prawdopodobnie będzie pan dla niej wzorem męskości i że w przyszłości będzie szukała podobnego partnera do pana?
Tak z pewnością jest, ale nie zastanawiałem się nad tym. Weronika jest ciągle na etapie poszukiwań.
Przeganiał pan kawalerów od córeczki tatusia?
Nie, nie (śmiech). Wie pani, fajnie jest mieć wspólne pasje. Siatkówka jest naszą wspólną pasją. Byliśmy na Igrzyskach Olimpijskich, wspólnie dopingując naszych siatkarzy. Wyjeżdżamy na turnieje siatkarskie. I to w sumie śmieszne, bo środowisko siatkarskie doskonale wie, że ja na wszystkie poważne turnieje międzynarodowe jeżdżę z córką. Natomiast osoby, które nie orientują się tak dobrze, rozpowiadają plotki. Czasami od znajomych słyszę: "Słuchaj, ktoś powiedział, że Chajzer z taka młódką przyjechał. To jego nowa dziewczyna?".
Naprawdę?
Naprawdę! Podejrzewają mnie, że mam nową partnerkę i to na dodatek kilkadziesiąt lat młodszą od siebie (śmiech).
No to może za wysoko ustawił pan poprzeczkę i trudno przebić tatę? (śmiech)
Bez komentarza (śmiech).
Nie tylko tata, ale i dziadek. Jaką rolę pan pełni w życiu swoich wnuków?
Z wnukami ze Szwecji mamy dość ograniczony kontakt. Staramy się utrzymywać kontakt poprzez wspólne wyjazdy. Ja od czasu do czasu bywam w Szwecji, oni przyjeżdżają tutaj. W ubiegłym roku byliśmy na wspólnym, fantastycznym wyjeździe na Zanzibar. Bardzo egzotyczna i fajna wycieczka i ten czas wspólnie spędzony był bardzo wartościowy. W tym roku niestety nie udało się zorganizować wyjazdu, ale wybieram się do Szwecji z wizytą i mam nadzieję, że mimo wielu zajęć w wakacje, uda mi się jeszcze wygospodarować czas w sierpniu. Z Aleksem mamy taki kontakt jak to z dziadek z wnukiem. A to trzeba skądś odebrać, a to zawieźć na trening. Spędzamy razem dużo czasu.
Też lubi sport?
Aleks może całą dobę grać w piłkę nożną. On ma prawdziwego fioła na punkcie piłki nożnej, trenuje w Legii, na działce trzeba było oczywiście postawić bramkę. Najpierw była mała, a teraz, kiedy z niej wyrósł, wspólnie zdecydowaliśmy, że kupujemy większą. Dziadek już zamontował i czeka gotowa na pierwszy mecz.
Człowiek renesansu: szkoła, budowa, radio i telewizja
W CV ma pan nie tylko przygodę z placówką oświatową, ale również pracę fizyczną za granicą. Dlaczego remonty?
Tradycja zawodowa. Mój tata był malarzem pokojowym. I chociaż sama praca nie była dla mnie zaskoczeniem, zobaczyłem zupełnie inne materiały i technologie. Byłem w szoku, jak po raz pierwszy pojechałem do Berlina Zachodniego i zobaczyłem, jak się tam pracuje i jakimi narzędziami. Natomiast tego, co najważniejsze, czyli dokładność, czystość pracy i solidność – tego nauczyłem się od taty, który był świetnym fachowcem.
Pracodawcy to docenili?
Oni byli zaskoczeni, że wszystkie narzędzia są zawsze wyczyszczone, praca wykonana jest dokładnie i czysto. To nie był standard.
Wyniósł pan z tych doświadczeń coś, co przydaje się do dzisiaj w show-biznesie?
Doświadczenie ciężkiej pracy fizycznej przydaje się w pracy dziennikarza. Czasami w redakcji siedziało się 24 godziny, czasami nawet dłużej, przygotowując się do wejścia na antenę, montując materiały, czy pracując nad audycją. To na pewno procentowało. Solidna i jedocześnie ciężka praca to była dobra szkoła.
No i a propos szkoły, gdybym miała zestawić te dwa zawody – to wydaje mi się, że twardszym orzechem do zgryzienia jest mimo wszystko praca w szkole.
Oczywiście, że tak jest. Ja w trakcie studiów i po studiach pracowałem na jakichś zastępstwach i wiem, że to jest ciężki kawałek chleba. Praca bardzo piękna i potrzebna, ale bardzo trudna i ciężka.
Jakim Zygmunt Chajzer był panem od WF-u?
Starałem się docierać do zainteresowań. Zawsze. Zastanawiałem się, co zrobimy dzisiaj, żeby ta lekcja była w ogóle ciekawa. Żeby była wciągająca. Nie wymagałem zbyt wiele od dzieciaków, które nie potrafią kozłować czy rzucać piłką. Ale wychodziłem z założenia, że możemy zrobić proste ćwiczenia, które pozytywnie wpłyną na rozwój.
Na przykład?
Dzieci uwielbiają sztafety, wyścigi, rywalizację. To wszystko angażowało ich nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim emocjonalnie. Natomiast bardzo wysokie wymagania techniczne w stosunku do dzieci, które trzeba powoli wprowadzać w świat sportu, to oczywiście przesada.
Jak porzucił pan szkołę i wchodził w świat show-biznesu – realizował pan jakiś plan, czy to wszystko potoczyło się samo?
Nie, żadnego planu oczywiście nie było. Wszystko to splot okoliczności i przypadków odkrywania tego, co chciałbym w życiu robić. Rozpocząłem studia w Akademii Wychowania Fizycznego, zakładając, że być może po drodze jeszcze coś się wydarzy i że niekoniecznie zostanę nauczycielem. I właściwie przypadek zrządził, że zacząłem pisać do uczelnianego pisemka „Miniatury”, bo trafiłem kiedyś na zebranie redakcyjne. To mnie trochę zainteresowało, zacząłem czytać te gazety. Potem zgłosiłem się do naczelnego. Zapytałem go: „A może bym coś napisał?”. On się zgodził. I tak zaczęła się moja przygoda z dziennikarstwem. Naturalnie rozwijałem się w tym kierunku, polubiłem to. Rozważałem nawet studia dziennikarskie.
I rozważania nie trwały długo. Zaczął pan drugi kierunek. Kontynuował pan przygodę z pisaniem?
Starałem się pisać, bo w ogóle wydaje mi się, że dziennikarstwo pisane – począwszy od takich prostych informacji newsowych po publicystykę, to najlepsza szkoła dziennikarska. Potem pojawiło się radio, a dopiero na samym końcu telewizja. I to wszystko wychodziło w sposób naturalny. Nie planowałem tego, jak ma potoczyć się moja kariera.
Kiedy pan poczuł: to jest mój czas, złapałem wiatr w żagle, jestem na dobrej drodze, by osiągnąć sukces?
Nie wiem, czy patrzyłem na to w ten sposób, ale pamiętam, kiedy przyszedł moment, w którym zdecydowałem, że to radio będzie moim miejscem pracy i moją pasją.
Zamieniam się w słuch.
Po okresie współpracy z prasą sportową, trafiłem do Polskiego Radia, również do redakcji sportowej, w której pracowali znakomici dziennikarze, jak Włodzimierz Szaranowicz czy Dariusz Szpakowski. Elita polskiego dziennikarstwa. Ta praca bardzo mi się spodobała, marzyłem, by zostać w tej redakcji, ale niestety marzenia szybko runęły w gruzach, bo okazało się, że etat był przygotowany dla kogoś innego. Zabrakło dla mnie miejsca. Znalazłem się na lodzie.
I co potem?
Uznałem, że praca w radiu tak mi się podoba, że zgłosiłem się do Sygnałów Dnia. Wiedziałem, że chcę tu zostać. Lubiłem radio. To było miejsce, z którym wiązałem przyszłość. Ale początki nie były lekkie.
Dlaczego?
Wszyscy adepci dziennikarstwa, który trafiali do Sygnałów Dnia, rozpoczynali od współpracy przy pierwszej godzinie audycji. Czyli o czwartej nad ranem, kiedy nikt tego nie słuchał. I to był plus, bo przez to można było rozwijać swoją nieopierzoną twórczość. Ale minusem było to, że na te nieludzkie godziny trzeba było przyjeżdżać do redakcji, przygotowywać kawę, herbatę i wiadomości na biurko panów redaktorów. Ostra szkoła dziennikarska. Kto nie przetrwał, odpadał.
Panu się udało.
Jakoś (śmiech). Często zdarzało się tak, że prosto z prywatki po przemyciu oczek, buzi i zębów, jechało się prosto do redakcji.
Ale, mimo pięknych wspomnień, w newsach nie zagrzał pan długo miejsca. Polityka to nie był pana konik?
To był ważny etap. Wielu rzeczy się tam nauczyłem. Radia, pracy z mikrofonem, prowadzenia wywiadów, rozmów, przygotowywania audycji. To była naprawdę świetna szkoła. Natomiast rzeczywiście Sygnały Dnia nie były moim wymarzonym miejscem. Trafiłem do Czterech Pór Roku i do Lata z Radiem. I mam wspaniałe wspomnienia. To był ten moment, w którym wiedziałem, że w tym miejscu chcę zostać. I tak zostało do dzisiaj. A od tamtej pory minęło 45 lat.
Piękny jubileusz. I jesteśmy w momencie, w którym pojawia się telewizja i program „Idź na całość”, który oglądali wszyscy. Wtedy Zygmunt Chajzer dołączył do pierwszej ligi polskich gwiazd. Pamięta pan wybuch tej popularności?
Z „Idź na całość” to jest niesłychana historia, która wiąże się z moimi wyjazdami do pracy do Berlina Zachodniego. Po całym dniu ciężkiej pracy oglądaliśmy z kolegami fajny program „Geh aufs Ganze!”. Nie znaliśmy w ogóle tego programu, ale były fajne nagrody, fajny prowadzący. Dla nas to była też świetna okazja do nauki języka. I po wielu, wielu latach, kiedy przestałem tam pracować, w 1997 roku, zadzwonił do mnie znajomy z informacją, że jest casting do jakiegoś programu telewizyjnego, ale on nie wie jakiego. Usłyszał tylko, że to teleturniej, że będzie fajnie i uznał, że na pewno będę się do tego nadawał.
I tym pana przekonał?
Urwałem się z koncertu Lata z Radiem w Kruszwicy, Roman Czejarek przejął stery i poprowadził go za mnie do końca. Na casting się spóźniłem, bo po drodze trafiłem na burzę, było jakieś straszne oberwanie chmury. Miałem być na 20, ale dojechałem chwilę przed 22. Okazało się, że wszyscy jeszcze są na miejscu, więc casting może się odbyć. I dopiero będąc w środku, dowiedziałem się, o jaki program chodzi. To było „Idź na całość”.
Program, który pan znał z niemieckiej telewizji.
Przypadek. Zrządzenie losu. Znałem program, wiedziałem, jak prowadzi go Jörg Draeger. Miałem go w jednym palcu, bo przez długi czas, to był mój ulubiony teleturniej.
Trudno w tym przypadku mówić o, nomen omen, przypadku.
Chyba tak musiało być. Na castingu starałem się robić dokładnie to samo, co robił niemiecki prowadzący. Po castingu szefowa produkcji była zachwycona, właściciel formatu, Włodek Wróblewski, powiedział: „Ok, fajnie, zadzwonimy do pana”.
I co pan wtedy pomyślał?
Że nigdy do mnie nie zadzwonią (śmiech).
Ale zadzwonili.
Po kilku dniach spotkaliśmy się, ustaliliśmy szczegóły i okazało się, że to ja będę prowadził „Idź na całość”. Wtedy Włodek Wróblewski powiedział, że w ciągu dwóch, trzech miesięcy będę jedną z najbardziej rozpoznawalnych osób w Polsce. Na co ja oczywiście wybuchnąłem śmiechem, bo wydawało mi się to kompletną bzdurą.
I miał rację.
No okazało się, że miał. Ten program był nieprawdopodobny. Wystarczyło kilka miesięcy, żeby osiągnąć poziom oglądalności w okolicy 10 milionów.
Życie wywróciło się do góry nogami?
Wszędzie krzyczeli za mną „Idź na całość, idź na całość”. Każdy mówił o Zonku, rozdawałem autografy. Dochodziło do tego, że jak zamawiałem drugie danie w restauracji, to kelnerzy przynosili trzy talerze przykryte pokrywkami i pytali, czy wybieram danie numer jeden, numer dwa, czy numer trzy. Ten program bardzo mocno utrwalił się w świadomości widzów i wszedł z impetem w świat mediów. I nie da się ukryć – stałem się dzięki niemu popularny.
Lubi pan popularność?
Myślę, że w mediach w tym fachu wszyscy pracujemy na efekt rozpoznawalności, na sympatię publiczności. O to chodzi w tym zawodzie. Myślę, że każdy, kto mówi, że na popularności mu nie zależy, powinien zmienić zawód.
Dużo jest gwiazd, które mówią, że popularność to raczej skutek uboczny wykonywanej pracy, aniżeli coś, na czym im zależało.
Myślę, że to może być kokieteria. Przecież tak naprawdę chodzi tam o to, żeby ze swoim przekazem dotrzeć do jak największej liczby odbiorców. To jest uśmiech, dobre samopoczucie, fajne momenty, dzięki którym możemy oderwać się od codzienności. Nawet jeśli oglądamy program, w którym ktoś wygrywa nagrody, to przecież jest tak, ze my wyobrażamy sobie, że tam jesteśmy i wiemy, w której bramce jest samochód. Rozrywka to dawanie ludziom radości i sprawianie, że czują się dobrze.
Program wraca na antenę, pan razem z nim w roli prowadzącego. Co na to pana żona? Ucieszyła się, że znów będzie pana oglądać na ekranie, czy jednak zmarszczyła brwi na myśl, że zamiast odpoczywać wspólnie na działce, znów rzuci się pan w wir pracy?
Wszyscy się ucieszyliśmy. Wróciły fajne wspomnienia. Przez wiele lat przymierzaliśmy się do powrotu tego formatu. Nigdy wcześniej się to nie udało. Teraz, niespodziewanie, po 27 latach, mamy to.
Szmat czasu.
Ale minęło jak jeden dzień.
Widzowie jednak dostaną program w odświeżonej formule – będzie dwóch prowadzących. Jak się pan czuje w duecie?
Do tej pory przeprowadziliśmy kilka prób i jestem dobrej myśli. Mamy z Robertem Motyką podobne poczucie humoru, nadajemy na tych samych falach. Ma znakomite doświadczenie w pracy z publicznością podczas widowisk na żywo, a co za tym idzie – świetny refleks. Myślę, że to będzie fajna współpraca.
A słyszał pan legendę o ukrytym Zonku w szafie?
Nie.
Ponoć przetrzymuje pan jednego kota w worku ukrytego w szafie (śmiech).
Nie jest schowany w szafie! Stoi dumnie na zewnątrz (śmiech). Tak, to prawda, mam oryginał. Teraz na niego patrzę. Siedzi w czarnym worku z napisem „Idź na całość” i czeka na swojego następcę.
Wnuki już się biją o maskotkę, czy jeszcze są za małe, by wiedzieć, że dziadek jest gwiazdą teleturnieju?
Jeszcze nie wiedzą, o co chodzi. Nie mają pojęcia, co to za program. Ale Zonki są dwa.
Skąd wziął się drugi?
Dostałem go od niemieckiego prowadzącego Jörga Draegera.
Poznaliście się?
Tak. Pojechaliśmy do Monachium, by podejrzeć produkcję. W ciągu jednego dnia zdjęciowego nagrywali trzy, a czasem nawet cztery odcinki programu, a nam nigdy nie udało się więcej dwa. Próbowaliśmy rozgryźć, na czym to wszystko polega.
I w czym tkwił sekret?
To chyba kwestia niemieckiej precyzji. Pracowali jak maszyny.
Był moment, w którym woda sodowa uderzyła panu do głowy?
Na szczęście nic się nie zmieniło. To, co robię, to mój zawód. Tak to traktuję. Staram się być w nim na tyle dobry, na ile się da. Być może niektórym zdarza się zachłysnąć popularnością, mnie niekoniecznie. Zależy mi oczywiście na rozpoznawalności, popularności, pozytywnym odbiorze mojej osoby. To jest niesłychanie ważne. Natomiast nic, co dzieje się wokół tego, nie zmienia mnie jako człowieka. Ciągle jestem tym samym Zygmuntem Chajzerem, który biegał z kolegami za piłką, chodził na imprezy, spotykał się z przyjaciółmi.
Miał pan moment, kiedy usiadł pan i powiedział sobie: osiągnąłem sukces? I czy to było akurat wtedy, kiedy Richard Chamberlain wręczał Telekamerę?
Oj tak, to było wielkie przeżycie. Ogromna satysfakcja. Ale nawet to nie spowodowało nagłego odbicia szajby (śmiech).
Był pan wtedy z siebie dumny?
Odpowiem krótko: tak.
Mieliście okazję porozmawiać za kulisami?
Nie, nie, to było dosyć krótkie spotkanie. Bardzo żałuję, że nie było okazji do dłuższej rozmowy.
Popularność to jednak nie tylko zdjęcia z fanami. Większość sławnych osób zapłaciło wysoką cenę za rozpoznawalność. Pana to „cło” ominęło?
Ja chyba nie musiałem zapłacić żadnej ceny, ale moja sytuacja jest inna. To, co robię w telewizji, to moje zajęcie dodatkowe. Nie jest to moje jedyne źródło utrzymania. Od początku pracuję w radiu, od poniedziałku do piątku wstaję o szóstej rano, żeby dotrzeć na siódmą do radia na audycję. Bardzo lubię to robić. Prowadzą normalne życie zawodowe jak każdy. Bez gwiazdorzenia, z porannym wstawaniem, przygotowywaniem audycji i staniem w korkach. Nie ma w tym grafiku miejsca na szaleństwo i bycie gwiazdą. Po prostu pracuję.
A co w tej pracy było największym wyzwaniem jak dotąd?
Mam problemy z zapamiętywaniem tekstu.
Naprawdę?
Tak. Kiedyś myślałem nawet o szkole aktorskiej, ale nie dałbym rady przez to, ile tekstu trzeba zapamiętywać do każdej z ról.
Czyli jak wygląda od kulis prowadzenie programu? Idzie pan na żywioł?
Lubię pracować tak, że dostaję konspekt, który zawiera wszystkie informacje, które mam przekazać, a potem ubieram to we własne słowa. Wtedy idzie dobrze. Natomiast zapamiętywanie gotowych formułek i wygłaszanie ich przed kamerą z głowy – to dla mnie za duże wyzwanie.
Zapytałam kolegów w redakcji, z czym im się kojarzy Zygmunt Chajzer – wszyscy odpowiedzieli zgodnie: z uśmiechem. Zawsze tak jest czy są jednak momenty, w których się pan wkurza?
Miewam okropne wybuchy złości. Krótkie, ale wulkaniczne (śmiech).
I jakie jest remedium? Uciekać czy przeczekać?
Uciekać!
(śmiech)
(śmiech). Wie pani, praca telewizyjna, radiowa, medialna ogólnie – czasem bywa mocno stresująca. Są takie sytuacje, w którym nie zgadzamy się ze współpracownikami co do tekstu, treści, kontekstu, wydźwięku. Jeśli jestem bardzo mocno przywiązany do swojej racji, potrafię równie mocno zareagować w takiej sytuacji. Ale potem mi przechodzi.
A emocjonalnie najtrudniejsza sytuacja w pracy to…
Moment rozstania się z Polskim Radiem po ponad 20 latach pracy. To był ciężki moment. Byłem przyzwyczajony do pracy etatowej, nie miałem pojęcia, co to są podatki i jak się je płaci. Nie wiedziałem ani co to jest ubezpieczenie zdrowotne, ani ubezpieczenie społeczne. Nie wiedziałem, jak i czy w ogóle sobie poradzę, nie mając etatu. Bałem się, czy ktoś w ogóle mnie przyjmie do pracy. Jak będzie teraz wyglądało moje życie. To był rok 2007. Moment, w którym naprawdę zastanawiałem się, co dalej się wydarzy, czy poradzę sobie na wolnym rynku medialnym, i czy praca bez etatu jest możliwa.
I szybko okazało się, że strach ma wielkie oczy.
Okazało się, że życie bez etatu wcale nie jest trudne, a ja mam gdzie pracować, tylko zmieniła się forma zatrudnienia. Założyłem własną firmę, nauczyłem się księgowości, płacenia podatków, poruszania się w sferze działalności gospodarczej. Wyszło mi na dobre. Zachowałem swoją niezależność. Jestem dziennikarzem, jestem prezenterem. Współpracuję, z kim chcę. Robię to na własnych zasadach. Robię to, co lubię. Mogę wybierać projekty, które chce zrealizować. Ale musiałem się tego nauczyć. I wejście na ten wolny rynek to była dla mnie potężna zmiana.
W show-biznesie jest pan od lat, a mimo gigantycznej popularności – udało się panu ochronić swoją rodzinę przed tym światem.
Moja żona generalnie niechętnie pokazuje się gdziekolwiek. Weronika zgadza się, jak już musi. Filip niedawno poszedł inną drogą. Do niedawna pracował w mediach, teraz zmienił profil działalności, jest przedsiębiorcą, prowadzi kebab. Jego wybór.
Bycie znanym mężem to jest dodatkowe wyzwanie w relacji?
Nie, chyba nie. Myślę, że Dorota od początku akceptowała to, czym się zajmuję zawodowo. Wiedziała o tym, że moja praca wiąże się z wyjazdami. Z tym, że albo mam bardzo krótkie, albo w ogóle nie mam wakacji. Przez całe lato jeździliśmy z koncertami Lata z Radiem, więc czasem udało mi się wygospodarować tydzień na wspólny odpoczynek, ale nie zawsze. Mało bywałem w domu. Starałem się oczywiście być jak najczęściej, ale czasem to „jak najczęściej”, to wciąż było rzadko. Dorota rozumiała charakter mojej pracy. Była wyrozumiała i nigdy nie robiła problemu z tego tytułu.
Jakie są niepisane zasady w waszym małżeństwie, które zagwarantowały wam szczęśliwe życie?
Świętą zasadą mojej żony jest: „nie budzić wcześniej niż 10:30” pod groźbą długoletniego wyroku. Nawet kurier, kiedy dostarcza paczka rano, nie dzwoni dzwonkiem, tylko zostawia ją pod drzwiami. Trzeba szanować godziny spacerów z psami. W tym czasie nic innego nie można zaplanować. Z drugiej strony trzeba zaakceptować hałas o 6 rano, kiedy idę do łazienki (śmiech). I wtedy wszystko gra. Kiedy wszystko się zmienia i pędzi, do celu doprowadzi nas poczucie humoru i tolerancja. To są ważne rzeczy.
Autorka/Autor: Aleksandra Głowińska