Katarzyna Bujakiewicz o rodzinie, ageizmie, aktorstwie i trudnych momentach w zawodzie. "Zdarza mi się dziś odchorowywać castingi" [WYWIAD]

Katarzyna Bujakiewicz w cyklu "Zza kadru"
Katarzyna Bujakiewicz o Annie Przybylskiej
Katarzyna Bujakiewicz od lat jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych i lubianych polskich aktorek. Widzowie pamiętają ją z kultowych seriali i filmów, ale artystka nie boi się także sceny teatralnej czy muzycznych wyzwań. W rozmowie z Aleksandrą Czajkowską w cyklu "Zza kadru" dla tvn.pl wraca do początków swojej kariery, wspomina najważniejsze role i zdradza, co dziś daje jej największą satysfakcję – zarówno w pracy, jak i w życiu prywatnym.
Z tego wywiadu dowiesz się:
  • Dlaczego Katarzyna Bujakiewicz została aktorką?
  • Dlaczego Katarzyna Bujakiewicz nie została piosenkarką?
  • Co sprawiło, że stworzyła tak wiele kultowych postaci w filmach i serialach?
  • Jak czuje się, jako żona i matka?
  • Jakie są jej zawodowe marzenia?

Katarzyna Bujakiewicz zadebiutowała w latach 90. i szybko podbiła serca publiczności. Choć największą popularność przyniosły jej serialowe kreacje, równie mocno związana jest z filmem i teatrem. W szczerej rozmowie opowiada o tym, dlaczego została aktorką, jak wyglądały jej pierwsze kroki na scenie, co czuje, gdy śpiewa, oraz dlaczego rodzina jest dla niej punktem odniesienia w każdej decyzji. To spotkanie pełne wspomnień, anegdot i refleksji, które pokazuje Katarzynę Bujakiewicz nie tylko jako aktorkę, ale też jako kobietę, dla której życie prywatne i zawodowe tworzą nierozerwalną całość.

Katarzyna Bujakiewicz o początkach aktorstwa i Teatrze Nowym w Poznaniu

Aleksandra Czajkowska, tvn.pl: Pani Katarzyno, rozpoczęła pani karierę aktorską bardzo wcześnie, jeszcze jako dziecko. Czy pamięta pani moment, w którym poczuła, że jakieś zawodowe marzenie naprawdę się spełniło? Czy to był film, teatr, a może konkretna rola?

Katarzyna Bujakiewicz: Jeśli cofnę się pamięcią do tej siedmioletniej Kasi, to wszystko zaczęło się zupełnie niewinnie — jako zabawa. To po prostu przyszło samo, pojawiło się nagle i było bardzo naturalne. Ale oczywiście, jesteśmy w Polsce, więc to dziecięce "aktorstwo" nie przełożyło się od razu na możliwość dalszej pracy w tym zawodzie. Potem przyszła przerwa, liceum, normalna edukacja. Miałam jednak szansę, aby to kontynuować – pojawiła się propozycja zagrania już w filmie dla dorosłych – ale moi rodzice się nie zgodzili. Powiedzieli: skończ szkołę, zdaj maturę, a potem zdecydujesz, co dalej. I tak się stało. Była szkoła teatralna, cała ta droga. Ale to pierwsze marzenie – zanim jeszcze weszłam na poważnie w świat filmu – było bardzo konkretne: chciałam zostać aktorką Teatru Nowego w Poznaniu.

Dlaczego akurat ten teatr?

Wychowałam się z tym zespołem – z aktorami, których podziwiałam, takimi jak pan Komasa, Danuta Stenka, Michał Grudziński, Lech Łotocki. Dyrektorką była wtedy pani Izabela Cywińska. W Poznaniu chodzenie do Teatru Nowego było swego rodzaju snobizmem, rodzajem nobilitacji – w tym najlepszym, artystycznym znaczeniu.

Miałam szczęście, że z nimi pracowałam już jako dziecko, siedziałam na próbach generalnych, chłonęłam wszystko z pierwszego rzędu – dosłownie. I to było moje pierwsze wielkie marzenie: zagrać z nimi. Udało się. Teatr był moją drogą, bo kamera… cóż, wychowałam się przed nią, była dla mnie środowiskiem naturalnym. Ale teatr – ta ścieżka wydawała się trudniejsza, bardziej wymagająca, i może dlatego była dla mnie tak pociągająca.

Katarzyna Bujakiewicz o szkole teatralnej: te lata były w pewnym sensie zmarnowane

Czytając i słuchając różnych wywiadów z panią, odniosłam wrażenie, że nie była pani szczególną entuzjastką szkoły teatralnej. Wspominała pani, że to właśnie tam — nie chcę powiedzieć, że "zabito", ale może trochę przygaszono — pani naturalność i własny sposób grania. A potem dopiero Anna Augustynowicz pomogła pani to na nowo odnaleźć. Jak pani wspomina tamten czas. Czego nauczyła panią szkoła, a co być może odebrała?

Mogę mówić tylko za siebie, opierając się na własnym doświadczeniu. Gdy patrzę z perspektywy czasu, mam poczucie, że lata spędzone w szkole teatralnej — a wytrzymałam trzy z czterech — były dla mnie w pewnym sensie zmarnowane. Trafiłam tam jako bardzo młoda dziewczyna, miałam 18, może 19 lat, i już wtedy pracowałam w teatrze. Zostałam zaangażowana do spektaklu Jerzego Jarockiego, więc jednocześnie miałam porównanie między rzeczywistym doświadczeniem scenicznym a tym, co działo się w szkole.

Jaka była różnica?

To, co wydawało mi się naturalne i intuicyjne w grze w teatrze, było w szkole podważane. Usłyszałam, że wszystko robię źle. Traciłam pewność siebie, poczułam się pogubiona. Mimo że spotkałam tam też fantastycznych profesorów, miałam wrażenie, że brakuje zrozumienia dla moich warunków — młodego wieku, dziecięcej urody, naturalnej energii. Próbowano mnie na siłę "dojrzeć", przygotować do ról, które zupełnie nie pasowały do mojego etapu życia. Dopiero później spotkałam ludzi, którzy pomogli mi odbudować to, co we mnie zgasło. Jedną z tych osób była Anna Augustynowicz — bardzo wymagająca, ale też inspirująca reżyserka. Umiała czerpać z naszej energii, dodawała skrzydeł, nie wtłaczała w schematy, tylko budowała na tym, kim jesteśmy. I to podejście zupełnie zmieniło moją perspektywę.

Dziś mam wrażenie, że szkoły teatralne powinny działać inaczej. Zamiast musztry – indywidualne podejście. Zamiast "formatowania" – rozwijanie talentu, budowanie na zasobach. Często mówię młodym aktorkom: jeśli masz pasję, zacznij grać, zdobywaj doświadczenie, rozwijaj się na warsztatach czy w szkołach prywatnych. Technikę zawsze można doszlifować, ale tej iskry, tej naturalności – nikt nie powinien w Tobie gasić.

Zdała pani do szkoły teatralnej za pierwszym razem, co samo w sobie jest ogromnym osiągnięciem, a do tego już od początku grała pani w teatrze. Czy miała pani wtedy poczucie, że jest na fali? Że w oczach kolegów z roku była pani postrzegana jako ta, której wszystko się udaje – studentka, która odnosi sukces?

Nie, wręcz przeciwnie. W szkole teatralnej zdecydowanie nie byłam jedną z wyróżniających się studentek. Miałam koleżanki, które były świetne — naprawdę utalentowane — a mimo to ich kariery gdzieś się rozmyły. To pokazuje, że sukces w zawodzie aktora nie zawsze pokrywa się z tym, jak ktoś wypadał w szkole.

Podobnie jest z innymi zawodami, jednak te artystyczne rządzą się swoimi prawami.

To prawda. Ja dostałam się za pierwszym razem do szkoły, ale nie dlatego, że byłam świetnie przygotowana. Wręcz przeciwnie — nie miałam żadnego warsztatu. Poszłam na egzaminy dzięki namowie mojego profesora Eugeniusza Korina. Powiedział: "Idź, jeśli masz w sobie to coś, oni to zobaczą". I chyba zobaczyli. Po prostu bawiłam się tym, co robiłam od dziecka — znałam teksty na pamięć i je recytowałam. Tak samo było z moim pierwszym występem w teatrze — to były epizody, drobne role, ale już samo przebywanie wśród tak wielkich twórców i aktorów, obserwowanie ich było dla mnie ogromną lekcją.

A w szkole nie czułam się jak gwiazda roku. Były osoby, które miały świetne warunki, lekkość, ulubieńców wśród profesorów. Ja byłam raczej "energią chodzącą" — trudną do ujarzmienia. Jednym reżyserom udawało się tę energię ukierunkować, innych frustrowała. Po latach widzę, że to wszystko — talent, wygląd, osobowość i spora dawka szczęścia — mają znaczenie w tym zawodzie. A szkoła, moim zdaniem, powinna lepiej przygotowywać do tego, że ten zawód nie jest sprawiedliwy. Castingi, zdjęcia próbne — to często nie jest kwestia talentu, tylko momentu, warunków fizycznych, tego, kto czego szuka. I trzeba to rozumieć i przyjąć.

Katarzyna Bujakiewicz
Katarzyna Bujakiewicz
Źródło: KAPIF

Katarzyna Bujakiewicz o castingach: były momenty naprawdę przykre

Jak długo pani to zajęło, żeby Pani sama to zrozumiała?

Oj, długo to trwało — i wciąż nad tym pracuję. Każde pójście na casting to dla mnie wyjście ze strefy komfortu. Był moment, że chodziłam na kilka dziennie i potrafiłam przejść przez to bez większych emocji. Ale pewne słowa zostają w głowie, nawet jeśli z czasem bolą mniej. Myślę, że mogłabym kiedyś napisać książkę albo udzielić wywiadu tylko o tym, co się słyszy na castingach — mam w pamięci cały katalog takich tekstów.

Na przykład?

Bywały momenty naprawdę przykre. Pamiętam jeden casting sprzed wielu, wielu lat do bardzo popularnego filmu. Gdy weszłam na casting, od razu wiedziałam, że nie chcę w nim grać. Wcześniej nie otrzymałam scenariusza – dopiero na miejscu dowiedziałam się, co konkretnie mam zagrać. Kiedy przeczytałam scenę, powiedziałam otwarcie, że nie chcę tego grać i rezygnuję. Wtedy drugi reżyser rzucił: "Kogo Ty chcesz grać? Jak myślisz, kogo Ty będziesz grała?" – a potem pojawiły się wulgaryzmy i cała nieprzyjemna otoczka. Do dziś pamiętam tego człowieka. 

Czy ten człowiek cały czas pracuje w branży?

Myślę, że tak, jest drugim reżyserem do dzisiaj. Ale tego typu historii jest mnóstwo. Młodsze koleżanki, które dopiero zaczynają, wciąż bywają traktowane z góry – jakby musiały się "zaprezentować". Zdarza mi się dziś odchorowywać castingi albo zwyczajnie nie mam siły, żeby brać w nich udział. To wciąż dla mnie trudne, mimo że mam doświadczenie. Młode aktorki są dziś trochę inaczej przygotowywane – biorą udział w warsztatach z reżyserami, pracują z coachami. Tego zdecydowanie brakowało kiedyś, a myślę, że szkoła powinna do tego przygotować przyszłych aktorów, jak radzić sobie z emocjami i oceną.

Dla kobiet to chyba jeszcze trudniejsze.

Ciągle jesteśmy oceniane przez pryzmat wyglądu. Słyszymy: "zmieniła się", "zestarzała", "przytyła". Sama usłyszałam kiedyś, że mam wysłać self-tape, bo ktoś chciał "sprawdzić, czy się nie zestarzałam". Mam 50 lat i nie zamierzam tego ukrywać – chcę grać role kobiet w moim wieku, a nie udawać dwudziestolatki. Na szczęście zdarzają się reżyserzy, którzy myślą inaczej – jak Jagoda Szelc, która mówi otwarcie o tym, jak powinna wyglądać praca z aktorem. Pamiętam swój pierwszy casting do "Kochaj i rób co chcesz" Roberta Glińskiego pod koniec lat 90. – wtedy byłam zupełnie anonimowa. Przesłuchiwał mnie osobiście, a gdy coś "zaiskrzyło", poprosił, żebym przeczytała inną rolę. Na początku miałam zagrać Agnieszkę Nowak, a ostatecznie zagrałam gwiazdę disco-polo Samanti. Dostałam tę rolę nie dlatego, że byłam znana, ale dlatego, że ktoś zauważył we mnie coś autentycznego. Takie spotkania zostają na zawsze.

Katarzyna Bujakiewicz
Katarzyna Bujakiewicz

Katarzyna Bujakiewicz o karierze muzycznej i współpracy z Rafałem Olbrychskim

To była pani rola życia?

Dla mnie ta rola była absolutnie wyjątkowa – mogę śmiało powiedzieć, że tak, była to rola życia. Śpiew, taniec, ekspresja – to wszystko było mi bardzo bliskie. Idealny start, który sprawił mi ogromną radość. Pamiętam, jak jeździliśmy z reżyserem po Polsce i słuchaliśmy kawałków disco polo – totalnie się w to wkręciłam. Bawiło mnie to, weszłam w ten klimat na 300%. On to zobaczył i zaryzykował – postawił na świeżo upieczoną aktorkę ze Szczecina, której nikt jeszcze nie znał. Nawet nie miałam choreografii – po prostu zobaczył, co robię na scenie, i powiedział: "zespół z tyłu, ona z przodu". To był jeden z tych nielicznych, magicznych momentów, które zostają z tobą na całe życie. Sytuacja prawie idealna – choć w tym zawodzie to raczej rzadkość.

Jakiś czas temu rozmawiałam z Olgą Bończyk, która zwróciła uwagę, że w Polsce aktorki obdarzone wieloma talentami – potrafiące śpiewać, tańczyć, grać – często nie są wykorzystywane, ani doceniane artystycznie. Czy ma pani podobne doświadczenia? Ostatni raz byłam tak naprawdę "w pełni wykorzystana" w 1998 roku. Wszystko, co potrafię, znalazło wtedy ujście. Często się słyszy, że aktorzy muszą wybrać – albo jedno, albo drugie. Dlatego wiele osób bierze sprawy w swoje ręce – jak Piotr Rogucki, Ania Dereszowska czy Sonia Bohosiewicz – zakładają zespoły i koncertują. Ja też miałam taką szansę. Po "Kochaj i rób, co chcesz" dostałam propozycję z Niemiec, bo tam akurat szukali kogoś "w stylu amerykańskim". Zobaczyli mnie – blondynka, tańcząca, śpiewająca – i stwierdzili, że może zrobią ze mnie niemiecką Britney Spears.

Marzenie każdej dziewczyny!

Tak! Pojechałam tam z przyjaciółką. Pamiętam, jak dostałyśmy pięciogwiazdkowy hotel – w Polsce wtedy spałam w hotelach robotniczych, więc to był szok. Na dzień dobry zapytali, czy wolę iść najpierw do studia, czy może na siłownię albo na zakupy. Patrzyłam na nich z niedowierzaniem, a potem powiedziałam, że studio, oczywiście. Traktowali mnie jak osobę, która może im przynieść realny zysk. Zdążyłam nagrać kilka utworów – jeden trafił nawet na składankę "summer hits", ale pod pseudonimem, a ja nie dostałam za to grosza. Potem zadzwonili z castingu do "Na dobre i na złe" – i wróciłam.

I żałuje pani tej decyzji?

Tak, żałuję. Dziś myślę, że mogłam spróbować. Gdybym zbudowała wtedy pozycję, mogłabym później sama decydować o tym, co chcę robić. Dziś wiele aktorek – jak Julia Wieniawa – łączy śpiew i grę. Ale wtedy to był wstyd. Grać w serialu? A co dopiero śpiewać pop. Uznałam, że nie mogę "zhańbić" aktorstwa. Teraz wiem, że można było to połączyć.

W "Kochaj i rób, co chcesz" zagrała pani z Rafałem Olbrychskim, o którym mówiono wtedy, że będzie wielką gwiazdą. Potem zniknął. Jego ojciec, Daniel Olbrychski, powiedział mi kiedyś, że Rafał miał wszystko – talent, charyzmę – ale tego nie wykorzystał. Jak wyglądała Wasza współpraca?

Z Rafałem bardzo dobrze się pracowało, choć wiem, że dla reżysera mógł być trudny. On wtedy był na takim etapie "bycia objawieniem" – miał zespół rockowy, nie chciał zagrać w tym filmie. Pamiętam, jak z Agnieszką Krukówną próbowałyśmy go przekonać, że jego buntownicza postać to przecież świetna okazja do zabawy. Był oporny, ale to mnie nakręcało – w końcu grałam kobietę, która go uwodziła, więc jego opór tylko dodawał chemii scenom.

Po latach spotkaliśmy się na jakiejś imprezie disco-polo, byliśmy jurorami. Moja agentka mówi: "Kasiu, na pewno chcesz?". A ja: "Tak, znam tych ludzi, chcę ich zobaczyć po latach". Rafał był tam też – i powiedział mi wtedy: "Ale ja byłem głupi!". Dojrzeliśmy. Szkoda tylko, że jego kariera się rozmyła, bo naprawdę był utalentowany – i aktorsko, i muzycznie.

Katarzyna Bujakiewicz o przyjaźni w show-biznesie

Zagrała pani wiele ról, które – mimo że nie były pierwszoplanowe – zapadły widzom w pamięć. "Na dobre i na złe", "Stacja", "Stara baśń", "Magda M.", "Nie kłam kochanie", "Listy do M.", "Planeta Singli" czy ostatnio "Edukacja XD". To pokazuje, że nie zawsze trzeba grać pierwsze skrzypce, żeby ludzie nas pokochali. To bardzo miłe, co pani mówi. Jedni się obrażają na takie określenia jak "dziewczyna z sąsiedztwa", ale ja się z niego cieszę. Myślę, że ważne jest też to, na kogo się trafi – na jakiego reżysera i czy potrafi wyciągnąć z ciebie coś autentycznego. Tak było choćby w "Na dobre i na złe". Moja postać nie była żadną temperamentną kobietą – raczej trochę niezdarna, pełna wdzięku, ale ciepła. I ludzie ją pokochali. Zawsze staram się polubić swoją postać. Nawet jeśli gram tzw. "suczę", muszę ją zrozumieć. Zdarzało mi się grać "wredne", wiadomo – to każda aktorka lubi. Ale w serialach długoterminowych fajnie grać pozytywne postacie, bo widzowie się do nich przywiązują.

W "Kochaj i rób co chcesz" też panią zapamiętaliśmy – za sprawą roli, ale też autentycznej miłości do disco-polo.

Tak! I ona została ze mną do dziś! Moi znajomi się śmieją, bo u mnie w samochodzie może lecieć "Jesteś szalona", a za chwilę Linkin Park. Szanuję każdy gatunek muzyki i nie wstydzę się disco-polo. W końcu coś z każdej roli zostaje z aktorem na zawsze.

Po sukcesie "Na dobre i na złe" przyszedł czas na "Magdę M." – serial, który był przełomem. Wszyscy zaczęli się na nim wzorować. Jak wspomina pani pracę przy tym projekcie?

To był świetnie obsadzony serial. Casting trwał długo, był bardzo selektywny – i to było czuć. Pamiętam, jak Jacek Borcuch budował ten serial razem z Asią Brodzik. Stworzyliśmy zespół, który się naprawdę dobrze uzupełniał – Joanna, Paweł Małaszyński, Bartek Kasprzykowski…

We wrześniu mija 20 lat od premiery "Magdy M."...

O matko, ile?!

Czas szybko ucieka (śmiech). Te relacje z planu przetrwały po dziś dzień?

Tak, choć wiadomo – każdy biegnie w swoją stronę. Mamy swoje życia, rodziny, inne miejsca zamieszkania. Ale kontakt jest. Z Bartkiem i Pawłem czasem się słyszymy. Z Darią czy Asią rzadziej, ale wiem, że gdybym dziś do nich zadzwoniła, moglibyśmy usiąść i rozmawiać, jakby nic się nie zmieniło. Marzy mi się jeszcze spotkanie z Agą Dygant, z Madzią Różczką. Do Agnieszki Więdłochy czasem wpadam. To moi ludzie – i byłoby cudownie znów się spotkać na planie.

No właśnie, przyjaźnie w show-biznesie. Wiele się już o tym mówiło – w kontekście pani i Anny Przybylskiej. To jeden z tych tematów, które wywołują emocje. Ta relacja była jedną z najbardziej autentycznych i poruszających. Doświadczyła jej pani z kimś jeszcze z branży?

Tak, choć w naszym zawodzie rzadko mamy czas, to naprawdę mogę powiedzieć, że przyjaźnię się z Pawłem Małaszyńskim, Bartkiem Kasprzykowskim, Magdą Różczką, Agą Dygant – choć dawno się nie widziałyśmy, wiem, że jakbyśmy usiadły razem przy kawie, to rozmowa popłynęłaby od razu. Tak samo z Darią Widawską czy Agnieszką Wiedłochą. To są osoby, z którymi mam naturalną więź – wiem, że wystarczy jeden telefon i zaraz organizujemy spotkanie.

To są ludzie, z którymi nie tylko dobrze się pracowało, ale z którymi naprawdę dobrze się czuję. Czasem żartuję, że jak się z kimś zaprzyjaźniam na planie, to ta relacja przechodzi na życie prywatne. Z Magdą Różczką czy Pawłem Małaszyńskim zdarzało się, że jechaliśmy razem pół Polski, by pomagać charytatywnie dzieciakom. Gdy organizuję zbiórkę, Madzia pierwsza się odzywa, potem dołącza Paweł. To budujące.

Czyli to są ludzie, na których może pani liczyć.

Zdecydowanie. Również Rafał Cieszyński – pracujemy razem od lat dziewięćdziesiątych. Zrobiliśmy wspólnie wiele rzeczy, m.in. "Inferno" z Maćkiem Pieprzycą. To była wymagająca praca, ale od tamtej pory nasze drogi się przecinały przy różnych projektach. Mam też przyjaciół z czasów szkoły i studiów teatralnych – nadal mamy kontakt. Jestem nawet matką chrzestną dziecka jednej z przyjaciółek. To pokazuje, że przyjaźń w tym zawodzie jest możliwa, chociaż wymaga uważności i pielęgnowania relacji. My z Anią Przybylską czasem się śmiałyśmy, że przyjaźń to słowo mocno nadużywane, ale myślę, że po tylu latach mogę powiedzieć, że to są prawdziwe przyjaźnie.

Katarzyna Bujakiewicz o życiu na Lubelszczyźnie i rodzinie

Prowadziła pani program "Bujaj się z Kaśką po Lubelszczyźnie", którego odcinki możemy znaleźć na YouTubie – co się z nim obecnie dzieje?

Niestety nie udźwignęłam tej produkcji. Podczas pandemii przyjechałam na Lubelszczyznę, odkryłam, jak piękny to region i chciałam to pokazać. Zabrakło jednak finansów i wsparcia ze strony telewizji.

Dzięki mężowi i jego pracy trafiła pani na Lubelszczyznę. Zawodowo jesteście z dwóch różnych światów — pani ze sztuki, mąż ze sportu. Czy na początku było mu trudno odnaleźć się w realiach 'ani pracy, środowiska?

Mój mąż, choć związany ze sportem, zawsze rozumiał moją pracę. Prowadził agencję reklamową, trenował snowboard i był mocno zaangażowany w sport — również jako trener. Poznałam bardzo silnego, pewnego siebie mężczyznę, który nie ma kompleksów i który mnie rozumie. Żartowaliśmy nawet, że był bardziej znany w Poznaniu niż ja. Od początku nasza relacja była partnerska — on rozumiał moją pracę i jej intensywność, a ja jego sportową pasję.

Kiedy przygotowywał się do Igrzysk Olimpijskich i mentalnie zniknął na kilka miesięcy, wiedziałam, co się dzieje — to samo dzieje się ze mną, gdy jestem w teatrze. U nas nie ma zazdrości, rywalizacji ani przekraczania granic. On jest sportowcem, ja aktorką — wspieramy się, ale każdy działa w swoim świecie.

Mój mąż jest wrażliwy i silny jednocześnie, nigdy nie miał problemu z moją pracą czy obecnością w mediach. Czasem nawet żartujemy z sytuacji — na przykład, gdy rzuciłam półżartem, że Piotr jest na Teneryfie z nową Karoliną (podpieczną), co znajomi odebrali jako dowcip, a tabloidy… już niekoniecznie — miałam paparazzi pod domem (śmiech).

Macie Państwo nastoletnią córkę, która — w przeciwieństwie do pani — nie wybrała artystycznej ścieżki, a realizuje się sportowo. Czy to była jej świadoma decyzja?

Widziała, jak wygląda praca mamy — a to nie jest tak, że od rana do wieczora chodzę w pięknych ciuchach. Piąta rano wyjazd na plan, powrót późno wieczorem, często po nocy, praktycznie mnie nie ma.

A czy chciałaby pani, żeby córka spróbowała pójść w pani ślady?

Wie pani, ani mój zawód, ani zawód sportowca nie jest łatwy, ani wymarzony z perspektywy rodzica. Nie narzucam jej żadnej drogi — ma całkowitą wolność wyboru. Zdecydowanie ma talent sportowy i obecnie sama szuka swojej drogi. Mój mąż, który jest trenerem i odkrył u niej potencjał, również nie naciska — wręcz przeciwnie, chce mieć pewność, że będzie robiła to co lubi.

Mój mąż dużo pracuje z młodymi sportowcami i stosuje zasadę absolutnej wolności — nie nalega na wybór zawodu do pewnego wieku. Chodzi o to, żeby sport był przede wszystkim zabawą i rodzajem nawyku, bo to bardzo ciężka i często niesprawiedliwa praca. W polskim sporcie, zwłaszcza w lekkiej atletyce czy innych mniej popularnych dyscyplinach, jest dużo przeszkód — brakuje wsparcia finansowego i organizacyjnego. Dlatego powstają fundacje i inne inicjatywy, które próbują to zmienić. My dajemy córce przestrzeń do wyboru. Nie musi uprawiać sportu ani iść w moje ślady aktorskie — chociaż sama zna ten świat i na razie jej to nie interesuje. Jeśli zdecyduje się na aktorstwo, wie, że czeka ją ciężka praca, ale nikt z nas nie będzie do niczego zmuszał.

Rozmawiałyśmy wcześniej o tym, że kobiety w zawodzie aktorki są częściej niż mężczyźni poddawane presji — zarówno zawodowej, jak i społecznej czy rodzinnej. Pani urodziła córkę mając około 37 lat. Często słyszała pani pytania typu: "Kiedy dziecko?", albo "Może czas na ślub?".

Bardzo często. Regularnie byłam zapraszana do różnych programów jako "naczelna polska singielka". Z humorem opowiadałam, jak to świetnie się bawię, mam wspaniałe koleżanki, zwiedzam świat i jestem szczęśliwa. Na początku mnie to bawiło, ale z czasem zaczęło trochę męczyć. Mimo to starałam się nie przejmować, bo moje życie było bardzo intensywne i nie miałam czasu zastanawiać się nad tym, co mówią i myślą inni.

Najtrudniejsze były niedziele i wolne dni, wtedy czułam się najbardziej samotna. Na szczęście miałam bliskie przyjaciółki, jak Ania Przybylska, która mówiła mi: "Musisz mieć rodzinę, bo się do tego nadajesz". Ja po prostu uważałam, że jeśli ma się zdarzyć, to się zdarzy, a jeśli nie – też sobie poradzę. Kiedy nadszedł ten czas, było wspaniale. Mój mąż i ja spotkaliśmy się w odpowiednim momencie – oboje mieliśmy już swoje życie i karierę, byliśmy gotowi stworzyć coś razem.

Mówiła pani, że słyszała na castingach czasami, że musi schudnąć do jakiejś roli. A czy po porodzie nie bała się pani tego, że nie wróci do aktorstwa albo, że to będzie utrudnione? 

Nie, nie bałam się, że nie wrócę do aktorstwa. Życie w strachu to najgorsze co może się przytrafić, ale ja pracuję od siódmego roku życia, więc byłam spokojna. Gdyby coś się nie udało, mam inne talenty i zawsze mogę robić coś innego – gotować, sprzątać albo po prostu być mamą. Po porodzie zrobiłam sobie świadomą przerwę półtoraroczną, ponieważ fizycznie nie byłam w stanie pracować. Mój powrót odbywał się powoli, a moja figura już nigdy nie wróciła do stanu sprzed ciąży, ale za to zmieniłam się w środku i patrzę na życie inaczej.

Co takiego się zmieniło?

Mam więcej odwagi i dystansu. Moja menedżerka mówiła, że intuicyjnie wybierałam role – jeśli coś mi nie pasowało, po prostu odmawiałam i nie żałowałam.

Jakie jest pani marzenie zawodowe?

Chciałabym zagrać w filmie dla dzieci. Jest tego tak mało na naszym rodzimym rynku, a ja wywodzę się właśnie z tego nurtu. Bardzo na to liczę.

Zatem tego pani życzę i bardzo dziękuję za rozmowę.

Ja również

#ZZA KADRU — to cykl Aleksandry Czajkowskiej, która rozmawia o kultowych filmach z kultowymi aktorami. Jak wspominają pracę na planie, czy przyjaźnie zawarte wtedy przetrwały do dziś, czy film stał się przepustką do sławy i jakie sceny nie pojawiły się na ekranie? Tego wszystkiego dowiecie się w kolejnych wywiadach.