MasterChef to była niezwykła przygoda. Sprawdzian zarówno umiejętności jakie my, amatorzy mamy, ale i tego jacy jesteśmy, siły naszych charakterów, naszej uczciwości. Czy potrafimy działać w stresie, jak bardzo zdenerwowanie wpłynie na nasze umiejętności i jak bardzo wpłynie na nasze zachowanie względem siebie nawzajem …
… i muszę Wam powiedzieć, że najwspanialszym elementem było to jak przyjacielska i koleżeńska była ta rywalizacja. W grupie zapaleńców o tak różnych osobowościach potrafiliśmy sobie wzajemnie pomagać, współdziałać i choć konkurować, to właśnie w przyjacielski i uczciwy sposób.
Dla mnie najtrudniejszym elementem każdego zadania była … oczywiście spiżarnia. 2 i pół minuty na wybranie składników – tego, jako miłośniczka amerykańskiego MC się spodziewałam, ale już konieczność dobrania sobie wszystkich garnków, lepszych noży, łyżek, szpatułek, trzepaczek, misek, mikserów, dosłownie każdego kulinarnego gadżetu, to było wyzwanie i zaskoczenie. Zmieścić w koszyku i fartuchu nie tylko produkty, ale i sprzęty, zmieścić się w czasie i donieść to do stanowiska nie rozbijając niczego po drodze … istny szał :)
Oczywiście zawsze czegoś zabrakło, ale w końcu od czego jest wyobraźnia i improwizacja. Od czego jest też koleżeńskość. Gdy po karpiu i magicznej skrzynce przyszła pora na czekoladowe desery, w pierwszej chwili stres dał znać o sobie i moja doskonała dotychczas pamięć zawiodła – brownie? fondant? Pustka w głowie. Ale czemu nie zrobić tego co zamarzyło mi się tamtego ranka na śniadanie? Puszyste naleśniki zwijane w ruloniki i zajadane z gęstym czekoladowym sosem o aromacie wanilii. Proste smaki, to co kocham w kuchni, bez przekombinowania. Jednocześnie tak idealnie osadzone w naszych realiach – nie wyobrażam sobie polskiej kuchni bez naleśników i puszystych omletów na słodko. To było pierwsze deserowe danie jakie poznałam 11 lat temu, siedząc z Babcią w kuchni i rozmawiając o przetworach z moreli i gruszek, jakie tamtego dnia robiła. To jest mój comfort food, gdy siedzę na kuchennym blacie, a mój Ukochany, nasz domowy Mistrz Naleśników, smaży je dla nas i zajadamy je ze smakiem, maczając w dżemie, konfiturze czy słodkim sosie.
W spiżarni jednak mąka postanowiła się przede mną ukryć. Za nic nie mogłam znaleźć jej w tym stresie, a jak na złość wiedziałam, że mam wszystko co potrzebne do brownie, na którego proporcje skutecznie wyleciały mi z głowy :) Wtedy właśnie z pomocą przyszła mi Monia. Gdy stałam przy stanowisku, zaczynając pracę nad sosem czekoladowym i zastanawiając się jak zmienić swoje danie, Szef Michel zapytał się czy wszystko mam, a gdy przyznałam, że brak mi mąki, sam zapytał się czy ktoś może mi jej pożyczyć. Monia pojawiła się obok mnie niczym dobry anioł. Bo tak właśnie powinno być w kuchni – szał, ruch, ale i ciepło i przyjaźń – za to właśnie kocham gotowanie :)
Potem nastał czas poligonu. Te wybuchy, strzelanie, jazda hamerem, bieg do polowej kuchni i pierwsze wielkie wyzwanie – ile wszystkiego ugotować dla 150 żołnierzy, pamiętając, że przecież będą jeść dania od obu drużyn. Po chwili paniki i stresu, praca ruszyła szybko i sprawnie, a my podzieleni na grupy tworzyliśmy to co miało zachwycić, ale i nakarmić żołnierzy.
Oczywiście, że były i wpadki. Bemary, które przesuszały mięso pod koniec jego wydawania, głowienie się nad przedziwną obieraczką do ziemniaków, zgoda i nie zgoda jakie użyć składniki, dodać warzywa do zupy cebulowej czy nie, więcej boczku czy mniej, a może warzywa pod spód schabu czy bez, wyjmowanie z profesjonalnych pieców ciężkich tac pełnych gorącego jedzenia.
Ale w tym całym biegu, w czasie, w którym przecież jeszcze nie zdążyliśmy poznać się i zgrać jak doskonała drużyna, błyskawicznie wszystko zaczęło układać się na swoim miejscu. Wprawdzie nasza Pani Kapitan Basia z początku panikowała, a więcej spokoju zachowywałam ja i Agnieszka, z czasem praca zaczęła układać się niemalże sama. Prace podzielone, a gdy potrzeba było pomocy, ktoś zawsze podał dłoń i choć na sam koniec wszyscy byliśmy zmęczeni, ta konkurencja jeszcze bardziej nas ze sobą związała, pozwoliła się poznać i polubić :)
Kiedy wraz z resztą zwycięskiej ekipy staliśmy na balkonie, trzymałam kciuki za Kinię, ale i za pozostałych chłopaków. Nie chciałam się z nikim rozstawać. Wiem, że to naiwne, ale od samego początku rozstania bardzo mnie bolały. Pożegnanie z Monią i Kimonem (bo tak ochrzciliśmy Michała) było ogromnie bolesne. Wtedy, w tym garze emocji, każde kolejne odczuwałam jeszcze silniej – radość i smutek były ogromne niczym Himalaje. Ale taka już jestem – angażuję się we wszystko na 100 i 1 procent. To zawsze w czasie mojego życia było zarówno moją siłą jak i słabością :)
Bigosowy test smaku to było coś. Kinia stojąca nad garem i odnajdująca, a czasem odgadująca kolejne składniki, stała tam niczym królowa bigosu. I choć wiedziałam, że dla niej myśliwski bigos to nie pierwszyzna, gdy jesienią na stajni zajada go z przyjaciółmi, obawiałam się tylko jak stres wpłynie na jej odczuwanie smaków. Byłam z niej taka dumna i przeszczęśliwa, gdy dołączyła do nas. Radość jednak została przyćmiona, gdy Mikołaj pomachał nam na pożegnanie. Od samego początku był taką dobrą duszą wśród nas. Pełen uśmiechu, optymizmu, po prostu tchnął odwagą i nadzieją (Courage and Hope) :)
Czas jednak leciał nam tak szybko, a wyrazistość emocji była tak ogromna, że mam wrażenie jakby w czasie tego w gruncie rzeczy krótkiego czasu, minął niemalże rok. Mikołaj odszedł i zaraz powrócił, a my żegnaliśmy się z Olą, którą problemy zdrowotne zmusiły do powrotu do domu. Nie da się opisać wszystkich emocji i zdarzeń, są jednak rzeczy niezapomniane. I znów … wiem, wiem, powiecie mi, że jestem nudna … znów koleżeńskość i serdeczność była górą. Gdy kalmary pojawiły się na naszych stanowiskach, my zaopatrzeni – lepiej lub gorzej – w spiżarni, zaczęliśmy gotowanie … ale i pomaganie sobie na wzajem. Ja pokazałam Kini jak obrać kalmary, ona dała mi trochę makaronu, a wszędzie wokół mnie słyszałam i widziałam jak Ci co lepiej się znali na ich oprawianiu i przygotowywaniu, dzielili się szybko wiedzą jak je sprawić, jak długo smażyć. Kilka słów, sprawienie kalmara tak by widział kolega czy koleżanka i mogliśmy konkurować naszymi kubkami smakowymi, naszą wyobraźnią, bez oglądania się na to, że przecież jako amatorzy mamy swoje braki w wiedzy, ale za to naszą zaletą jest błyskawiczna nauka.
Kalmary nie były dla mnie zupełnym novum w kuchni, ale przyznam się, że nigdy za nimi nie przepadałam. W restauracjach zwykle dostawałam trudną do przeżucia gumę bez smaku, a ponieważ mam uczulenie na owoce morza, poza krewetkami, które mój Ukochany uwielbia, rzadko zabieram się za takie smakołyki. Cóż jednak z tego?! Przecież ja uwielbiam wyzwania! Kuchnia azjatycka to choć niezwykle bogata i szeroka dziedzina, dla mnie to przede wszystkim stir-fry. Szybkie smażenie warzyw, by tylko nabrały ciepła i wchłonęły aromatyczne sosy, pozostając jednak dalej chrupkie i pełne własnego, naturalnego smaku, wzbogacone równowagą słonych, słodkich, ostrych, gorzkich i kwaśnych smaków. Kalmary do tego miały wybijać się ponad sałatkę, która tło dla nich tworzyła. Czosnek, imbir i chilli razem dały im ostrości i wyrazistego smaku, a na koniec limonkowy sok dopiero wydobył ich piękno. To był z pewnością najsmaczniejszy kalmar jakiego jadłam … nawet jeśli potem musiałam wypić litry wapnia na odczulenie :)
I znów konkurencja, po której przychodziło pożegnanie. Tym razem jednak, wierzcie mi, żałowałam, że nie znajdowałam się w tej trójce i nie mogłam gotować pod okiem Mistrza. Kurt Scheller, na którego kursie byłam niecałe 2 lata temu, którego podziwiam nie tylko za ogrom wiedzy i umiejętności, ale przede wszystkim za to jak doskonałym jest nauczycielem, jak pasjonująco opowiada o gotowaniu, jego anegdotki, ciekawostki, jakie przekazuje. Patrzyłam zafascynowana jak gotował i choć znałam to danie właśnie z jego kursu, ten czas obserwowania prawdziwego mistrza był niezwykły.
Nie będę Was zanudzać, tym że znów po pożegnaniu czułam smutek, że znów usiadłam na schodach by się wypłakać. Powiem Wam jednak, że czasem potrzebujemy oczywistych słów, by znów wejść na normalny tor. Błażej żegnał się z nami z uśmiechem i podobnie jak Monika, Michał i Mikołaj wcześniej, mówił to co każdy z nas wiedział – niezależnie od tego na jakim etapie się żegnamy, przeżyliśmy wspaniałą przygodę, która już i tak nas połączyła. Powiedział mi wtedy, że nasze pożegnania to nie "żegnaj", ale "do zobaczenia" i tego właśnie tamtego dnia bardzo potrzebowałam, by móc w pełni cieszyć się tą niezwykłą przygodą.
Na razie tyle moich MasterChefowych wspominek. Emocje przeplatały się tam z gotowaniem i było jak w życiu … tylko po stokroć bardziej intensywnie – zamiast jednego karpia, było całe ich akwarium, zamiast 5 gości, było ich ponad setka :) Ogrom radości, zachwytu, emocji pozytywnych, ale też i tych smutnych, stresu i adrenaliny, której skok dodawał nam energii. Nie dziwcie się, że tak wiele piszę o emocjach, a we wpisie brak przepisów. Ale dziś właśnie o nich chciałam napisać. Gdyż to nasza wzajemna serdeczność, pomimo czasem różnych opinii i tak różnych naszych osobowości, była tym co urzekało mnie od początku w tych wspaniałych amatorach gotowania i to dla nich też dzisiaj piszę – Kochana 13'stko, cieszę się, że Was poznałam. Uściski cieplutkie Wam ślę :)
Źródło: TVN