Na początku parę słów o mnie. Jestem kimś. Mieszkam w TVN-ie, gdzie wszyscy patrzą na mnie, jak w tęczę. I to nawet wtedy, kiedy nie pada, czyli stosunkowo często. Niestety moje miejsce zamieszkania – jak zresztą każde – posiada też pewne wady. Takie jak pojawiający się okazjonalnie goście. To znaczy - nie zrozumcie mnie źle – ja naprawdę uwielbiam gości. Problem w tym, że tylko niektórych. Obecność zaś tej drugiej części uważam za plagi egipskie połączone z najazdem Tatarów, trzęsieniem ziemi i wygraną PiS-u. Czyli niezbyt entuzjastycznie.
Niestety – jako czujny (acz cyniczny) obserwator rzeczywistości – już jakiś czas temu zorientowałem się, że powiedzenie im wprost, żeby sobie poszli odebrane zostałoby jako niewdzięczność lub nawet faux pas. A za żadne skarby nie chciałbym robić fauxpasów. I to nawet gdybym wiedział, co to jest.
Dlatego postawiłem na trudną sztukę aluzji. Chrząkałem, znacząco spoglądałem na zegarek, a nawet ostentacyjnie stawiałem krzesła na stole. Na próżno! Goście pozostali podstępnie obojętni.
A więc poddałem się.
I – zgodnie z zasadą „czym chata bogata, tym rada” – zdecydowałem się (choć niechętnie) ugościć ich posiłkiem. A konkretniej moimi słynnymi parówkami pod pierzynką serową*.
Pięć minut później wszyscy goście przypomnieli sobie o pilnych sprawach na drugim końcu miasta. Sześć minut później wzajemnie wyrywali sobie płaszcza i inne palta. A po dziesięciu zostałem sam.
A mówili, że kurs gotowania będzie stratą czasu i pieniędzy. Pewnie dlatego nie poszedłem.
*Robi się pierzynkę serową, a potem wkłada się pod nią parówki.