Praca nad serialem jest czasochłonna, ale ostatnio udało Ci się wyrwać w środku tygodnia na mecz Wisły Kraków. Jesteś zagorzałym kibicem?Bardzo lubię piłkę nożną, sam gram, a oprócz tego „Wisła” to jest moja drużyna, z mojego miasta. Zawsze jej kibicuję. Od trzech lat chodzimy z przyjaciółmi na mecze, mamy tam swoje miejsca. Na stadionie można się drzeć, krzyczeć, powkurzać, pocieszyć... Wyrzuca się emocje, które kumulują się w człowieku w nadmiarze – i to jest bardzo oczyszczające. Nie jestem fanatycznym kibicem, ale fanem piłki nożnej.Jak zmieniło się Twoje życie rodzinne po rozpoczęciu zdjęć do „Na Wspólnej”?Na początku było bardzo ciężko. Kiedy ruszała produkcja serialu musieliśmy być dyspozycyjni praktycznie bez przerwy. Teraz sytuacja się ustabilizowała i jest dobrze. Trzy albo nawet cztery dni w tygodniu jestem w domu w Krakowie. Praca w serialu zburzyła naszą dotychczasową harmonię w rodzinie, ale ja cieszę się jak coś się dzieje. Taka sytuacja motywuje mnie też do dawanie jeszcze więcej ciepła i miłości rodzinie. Niektórzy dziwią się i pytają „Rany Boskie? Tomek, jak ty sobie dajesz radę?!” – Daję sobie radę! Wynająłem tu fajne mieszkanko, tanio i blisko wytwórni. Polubiłem Warszawę. Antagonizmy między Warszawą a Krakowem odczuwam już tylko na boisku, podczas meczów Legii z Wisłą.(śmiech)A jaka jest różnica między życiem w Krakowie i w Warszawie?Kraków jest miastem, które kocham, w którym się urodziłem i nie potrafię się odciąć od tych korzeni. Ale tam życie płynie łagodnie, jak na jeziorze: nawet jak zerwie się wiatr to fale są słabe. A za duży spokój może spowodować rutynę, stagnację, które są niezdrowe w pracy twórczej. Natomiast w Warszawie jest nieprawdopodobne tempo życia. To mnie mobilizuje, choć na dłuższą metę pewnie byłoby zabójcze. No bo gdzieś ucieka wtedy ten czas na obiad z rodziną. Czyli ja jestem teraz w komfortowej sytuacji, bo mogę spróbować obu tych stylów życia.Razem z żoną studiowałeś w Krakowskiej PWST, aktorką jest także Twoja siostra Agnieszka. Czy przyjmujesz ich uwagi na temat swojego aktorstwa w serialu?No pewnie, że tak! Moją żonę traktuję w sprawach zawodowych jak „papierek lakmusowy”. Beata jest bardzo dobrą aktorką, ma nieprawdopodobną intuicję i z nią zawsze rozmawiam o tym, co można by poprawić. Na początku gry w serialu non stop dopytywałem się jej „no i jak, no i jak?”. Z wielu jej uwag skorzystałem, bardzo pomogła mi w niektórych technicznych sprawach. Siostra również ogląda serial i słyszę od niej pochlebne słowa albo rozsądne uwagi.Czy znajdujesz jeszcze czas na granie w Teatrze Ludowym w Krakowie, z którym jesteś związany od 12 lat?Mam pewien pomysł na monodram, ale nie chcę na razie zdradzać szczegółow, żeby nie zapeszyć. Grałem tam w większości spektakli, które były na afiszu. Teraz występuję między innymi w farsie „Prywatna klinika”. Tęsknie strasznie za sceną, bo spotkanie z widzem „oko w oko” to jest przeżycie intymne, bardzo szczere i radosne. W przyszłości chciałbym coś zrobić w teatrze.Miałeś już okazję spróbować swoich sił w reżyserii...Byłem asystentem reżysera przy filmie „Anioł w Krakowie”. Oczywiście tylko pomagałem Arturowi Więckowi, ale jest to duża frajda. A jeszcze wieksza frajda jest jak się dyryguje pewną rzeczą, która się sprawdza i podoba się widowni. Jak pracuję jako aktor to biorę udział w jakiejś wizji człowieka, która niekoniecznie musi być moja wizją. Muszę po prostu najlepiej jak umiem wykonać swoje zadanie. Natomiast reżyseroweanie jest pracą na drugim poziomie – fajnie jest jak twój sposób myślenia spotyka się z myśleniem drugiego człowieka. Dlatego chiałbym sobie jeszcze poreżyserować.Dowiedziałam się, że chciałbyś wystąpić w westernie...To jest moje marzenie!!!Ale dlaczego akurat gatunek, który nie jest już zbyt popularny?To jest moja pasja z dzieciństwa. W czasie kiedy dorastałem zagraniczne filmy emitowano raz na „ruski rok”, a jak western szedł to już było naprawdę święto. I strasznie ten western polubiłem. Na podwórku każdy chłopiec chciał być oczywiście „kombojem” i ja też. Po latach, kiedy były już możliwości, zacząłem western studiować. Oczywiście natychmiast rozszyfrowałem zawartą w tych filmach propagandę Zachodu przeciw Wschodowi, stereotypowe ukazywanie Indian itd. Dostrzegłem róznicę pomiędzy filmem propagandowym a westernem, który rzeczywiście był kinem gatunku. Np. „W samo południe”, „Siedmiu wspaniałych” czy filmy z Fondą. To są prawdziwe westerny, gdzie jest walka charakterów. Ukochałem sobie szczególnie westerny Sergio Leone. Lubisz te „spaghetti-westerny” ciagnące się po trzy, cztery godziny???Tak, Sergio Leone to jest po prostu mistrz opowieści. On potrafi pokazywać niesamowite emocje poprzez te zbliżenia... Jak widzę faceta, który stoi na stacji i czeka na innego faceta, który ma przyjechać i go zastrzelić, i przez pięć minut oglądam zbliżenie jego oczu, i jak on się bawi z muchą – to jest cudo! A jeszcze te pukawki, do których mam sentyment z dzieciństwa, te ich stroje, płaszcze do ziemi. Ci mężczyźni są tacy męscy, posągowi, a te kobiety są takie piękne (jak Claudia Cardinale!). No genialna zabawa.Z bardziej współczesnych produkcji podobno jestes fanem „Z Archiwum X”. Wierzysz w zjawiska paranormalne?Ja zawsze bardzo lubiłem science-fiction. W filmie tego gatunku też chciałbym się kiedyś spotkać. Jestem fanem „Ósmego pasażera Nostromo” czy „Odysei kosmicznej 2001”. „Z Archiwum X” było strzałem w dziesiątkę biorąc pod uwage to, co jest teraz modne. Dzisiaj ludzie fascynują się parapsychologią. Mimo, że żyjemy w świecie pełnym nauki mamy potrzebę wierzenia w duchy, w Boga. A ten serial zaczął pokazywać zjawiska paranormalne łącząc to z wyjaśnieniami naukowymi. Podobała mi się zwłaszcza pierwsza seria, bo potem już nawymyślali taką korbę, że nie wiem. Ale serial zrobiony genialnie: trafili z tematem, z aktorami, z muzyką.Ten wywiad będzie zamieszczony w Internecie – czy korzystasz z tego medium?Tak, bardzo często. Korzystam z poczty elektronicznej, z wiedzy która jest dostępna w sieci. Niektórzy widzą w Internecie pewien rodzaj zagłady kultury z powodu wygodnictwa, zatraty chęci poszukiwania wiedzy w książce. Ale na dwoje babka wróżyła. Ludzie strasznie potrzebują przecież kontaktu fizycznego, potrzebują się dotknąć. Pogadać oko w oko. Internet tego nie zapewnia. Ostatnio wymyślono coś bardzo ciekawego: w USA ludzie umawiaja się poprzez Internet na happeningi, na których spotyka się po kilkaset osób. Mają za zadanie zrobić coś dziwacznego, szokującego, np. spotkać się w hipermarkecie i odprawić tam zbiorowe modły. I wychodzą potem tacy szczęśliwi, bo udało im się spotkać w jednym miejscu i zrobić coś razem! Inna ciekawa akcja to pomysł propagowania czytelnictwa przez Internet. Polega to na tym, że bierzesz swoją ulubioną książkę, idziesz z nią do parku czy tramwaju, oznaczasz ją jakąś swoją sygnaturą i zostawiasz ją tam. Ktoś kto ją odnajdzie zgłasza to na stronie internetowej, może przeczytać te książkę i... zostawić w jakimś innym miejscu publicznym dalszym czytelnikom. Jest to rodzaj genialnego wykorzystania Internetu – do jeszcze większej komunikacji między ludźmi.